21 stycznia w londyńskim Jazz Cafe POSK wystąpi Shireen Francis - obdarzona ciepłym, bluesowym głosem wokalistka londyńska. Podczas koncertu zaprezentuje oryginalny program jazzowy, będący mieszanką gospel, calypso, bluesa i reggae. Zapraszamy na koncert oraz do przeczytania wywiadu z artystką.
Może zabrzmi to banalnie, ale… czym jest jazz? Tylko stylem w muzyce? A może stylem życia czy porywem serca?
Dla mnie jazz jest uczuciem płynącym z serca, doświadczeniem, wehikułem dla ekspresji. W końcu zrodził się z gospel i bluesa.
Czy czujesz się “londyńską piosenkarką jazzową”, jak bywasz nazywana? Na The Island Project śpiewasz London is a Place for Me.
Tak, czuję się “londyńską jazzową piosenkarką”. Nawet jeśli śpiewam w innym stylu, sercem mojej muzyki jest jazz. Zawsze czułam się też mieszkanką Londynu, choć moje korzenie są na Jamajce i wyspach Goa. Moi rodzice przybyli do UK jako imigranci w latach 50. Jeśli chodzi o London is a Place for Me, to kocham ducha tej piosenki – dla mnie mówi ona o nadziei i nowym życiu. Byłabym naiwna, gdybym powiedziała, że każdy, kto wtedy przybywał z Karaibów do Londynu, tak się czuł, ale mój ojciec miał szczęście do dobrych doświadczeń, a więc tę piosenkę zadedykowałam jemu.
Jak zaczął się Twój romans czy też małżeństwo z jazzem? Czy planowałaś poświęcić się wokalistyce jazzowej, czy był to raczej szczęśliwy zbieg okoliczności?
Zawsze w głębi serca byłam jazzową śpiewaczką. Nawet jako dziecko improwizowałam, dostrzegli to moi nauczyciele. Z tego właśnie powodu nie przyjęto mnie do szkolnego chóru. W końcu jednak udało mi się tam dostać. Podróż, w której jestem do dziś, rozpoczęła się w 1986 roku, kiedy śpiewałam w lokalnym barze, z akompaniamentem gitarzysty. Pewnego razu podszedł do mnie jeden z widzów i zapytał, czy śpiewam jazz. Powiedziałam, że tak naprawdę, to nie, ale miałam w repertuarze kilka „imprezowych” aranżacji utworów Elli Fitzgerald, więc zaśpiewałam jeden z nich, nie pamiętam już który. To mogło być Blue Moon albo Misty. Ów człowiek zobaczył we mnie potencjał i dał mi numer telefonu do jazzowego pianisty i dalej był to już efekt kuli śnieżnej. Nie pamiętam imienia człowieka, który dał mi ów numer telefonu – ale bardzo mu dziękuję! Dziś sama uczę innych jazzowej wokalistyki estradowej.
Czy mogłabyś opowiedzieć o przełomowych momentach w swojej karierze? Przełomem nazwałabym wyprawę na koncert Monty Alexandra, jamajskiego pianisty, który grał w Ronnie Scotts. Zrobił fusion reggae, calypso i jazzu i byłam pod dużym wrażeniem jego ducha gry i ogromnego talentu. Choć wiele lat wcześniej sama miałam pomysł na taką fuzję, to właśnie on zainicjował ją w mojej muzyce i był inspiracją płyty The Island Project.
Co znaczą dla Ciebie i Twojej muzyki Twoje karaibskie korzenie?
Kiedy byłam nastolatką, słuchałam i tańczyłam do muzyki reggae, a kiedy miałam 20 lat, odkryłam, że kocham tańczyć do calypso – ta muzyka była tak prosta, a jednocześnie zaraźliwa. Fuzja calypso i jazzu jest dla mnie niezwykle ekscytującą mieszanką. To taka jazzowa cross-kuchnia, czyli dźwiękowa mieszanka różnych kultur. Niektórzy mówią, że muzyka jest jak pokarm. Kocham gotować…
Niektórzy uważają, że śpiewasz jazz „w unikalnie wyrafinowany sposób”. Zgadzasz się?
Tak, słyszę od innych, że mam wyrafinowane brzmienie. Wydaje mi się, że to dlatego, że słuchałam dużo Elli Fitzgerald i Sarah Vaughan. Mogę coś z nich usłyszeć w moim własnym śpiewie i brzmieniu. Ktoś powiedział pewnego razu, że słyszy w moich swingujących kawałkach calypso. To całkiem możliwe!
Twoi ulubieni muzycy czy śpiewacy jazzowi…? Kto – lub co – Cię inspiruje?
Dianne Reeves, Carmen Lundy, Shirley Horn, Carmen Macrae, Marlena Shaw, Miles, Monty Alexander. Muzyka, która podnosi na duchu, rozprzestrzenia go, przemawia do duszy.
Występowałaś w takich miejscach, jak Royal Festival Hall, Royal Albert Hall, 606 Club, oraz na wielu międzynarodowych festiwalach… Który koncert był tym najbardziej niezapomnianym?
Było wiele, jak je nazywam, „Kodak-momentów”. Brałam udział w festiwalu w Monachium, który w większości odbywał się w hotelu w Ingolstadt. Co wieczór do wczesnego ranka graliśmy jam session. Śpiewałam razem z takimi postaciami jak Jon Hendrix, który tak się złożyło, nie brał udziału w żadnym jam session przez ponad 30 lat, więc czułam się naprawdę wyróżniona. Innym niezapomnianym wydarzeniem był występ w Royal Albert Hall, absolutnie niezwykłym miejscu. Dźwięk brzmi tam zdumiewająco. Była to część Gospel Choir Awards, ale ja nie byłam częścią żadnego chóru. Śpiewałam solo.
Na czym skupia się Twoja uwaga podczas koncertu: na zapewnieniu publiczności dobrej zabawy, wyrażeniu czy wywołaniu emocji, opowiedzeniu historii, technicznych aspektach śpiewu, formie?
Na wszystkich tych rzeczach naraz, ale najbardziej na uczuciu. Uwielbiam opowiadać historie i wywoływać emocje. Wierzę, że publiczność musi chcieć pójść za Tobą, a więc rozrywka jest tego częścią. Chcę, by słuchacze zaangażowali się, przejęli się, brali udział.
Jaki repertuar wybrałaś na koncert w Jazz Cafe POSK, sponsorowany przez MoneyGram, i dlaczego? Czy śpiewałaś już dla polskiej publiczności?
Tak, śpiewałam już w Jazz Café POSK. Uwielbiam tamtejszą publiczność – to ludzie, którzy słuchają. Zaśpiewam trochę standardów oraz własne utwory, w tym jeden napisany przeze mnie. Stworzenie kolejnych to moje wyzwanie!
Ze swoim ciepłym, swobodnym głosem jesteś bardzo precyzyjna i świadoma efektu, w pewnym sensie bardzo „poprawna”, nawet gdy wszystko w Twojej muzyce płynie i przypomina raczej improwizację. Jednocześnie można odnieść wrażenie, że jest to „wulkan w aksamitnym pudełku”. Czy ten wulkan czasem wybucha na scenie?
O, tak. Jeśli odnosisz się do moich nagrań studyjnych, to wiem, co masz na myśli. Muszę przyznać, że dużo bardziej wolę śpiew „na żywo”.
Zapraszamy więc do Jazz Cafe POSK na koncert sponsorowany przez MoneyGram. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Lidia Gruse