Simon Werry to powietrzny operator kamery filmowej, który swoją karierę rozpoczął jako asystent Joe Duntona. W 1987 roku otrzymał pierwszą pracę jako operator kamery z powietrza przy produkcji „Piece of Cake” z czasów wojny o Anglię. Jest wielokrotnym laureatem nagrody Emmy, w tym również za serial „Życie”. Oto wywiad z nim o pracy, pasji, przyrodzie, technice filmowej i sukcesie.
Twoja kariera rozpoczęła się w 1978 roku, kiedy objąłeś funkcję asystenta Joe Duntona, jednego z najwybitniejszych twórców w historii kinematografii. Jak wyglądała Twoja droga do miejsca, w którym jesteś teraz?
SIMON WERRY: To dość skomplikowana historia, ale mój ojciec był powietrznym kamerzystą i odkąd pamiętam, to zawsze był związany z helikopterami. Chcąc nie chcąc, ja też dość wcześnie zainteresowałem się tymi maszynami. Kiedy zacząłem pracę jako stażysta u Joe Duntona, myślałem, że pewnego dnia zostanę po prostu asystentem kamerzysty. Pracowałem zawodowo, rozwijałem się, ale w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jestem asystentem kamerzysty już dobrych 7 lat i muszę coś zmienić. Wtedy postanowiłem zostać realizatorem obrazu. Robiąc rozeznanie w tym temacie doszedłem do wniosku, że na rynku jest wielu realizatorów, takich jak ja i wszyscy robią w zasadzie to samo. Chciałem więc znaleźć własną specjalizację, ale nie bardzo wiedziałem, w jakim kierunku pójść. Właśnie wtedy ktoś zaproponował mi pracę operatora kamery z helikoptera. Przyjąłem tą pracę i od tego momentu wiedziałem już, że to jest właśnie to, czego szukałem. Znacznie pewniej czułem się wystając z kamerą z helikoptera na dużych wysokościach, niż stojąc na ziemi z kamerą na statywie.
Pracowałeś na planie filmów fabularnych, ale wydaje się, że ciągnie Cię raczej w stronę filmów dokumentalnych. Czy faktycznie więcej przyjemności sprawia Ci praca z naturą?
SW: Oczywiście, masz rację! Nad projektami związanymi z przyrodą pracuję już mniej więcej 6 lat. Wcześniej, zajmowałem się głównie praca przy filmach i reklamówkach. I szczerze, to moja obecna praca daje mi więcej satysfakcji, niż jakakolwiek reklamówka czy film. Czułem, że chce czegoś więcej niż tylko kilku krótkich dni na planie filmu czy reklamówki, choć pewnie daje to ciekawy wpis do CV. Chciałem mieć większy wpływ na to, co filmuję. Chciałem mieć możliwość tworzenia złożonych sekwencji. Oczywiście, nadal zdarza mi się brać udział przy takich filmowych produkcjach, jak wcześniej, ale nie jest to już moje główne zajęcie. Wszystkie swoje działania opierały się na tym aby znaleźć dziedzinę która dawałaby mi więcej zawodowej satysfakcji.
Spędziłeś ponad 5,000 godzin w powietrzu, używałeś kilku różnych specjalistycznych kamer. Mając to wszystko na uwadze, czy uważasz, że rozwój technologiczny ułatwia, czy utrudnia Ci pracę?
SW: Cóż….patrząc wstecz, wspominam moje pierwsze sceny nagrywane kamerami podwieszanymi do framugi drzwi helikoptera. Wyglądało to dosłownie tak, że aby móc zamontować kamerę, wyjmowaliśmy z helikoptera jego drzwi i aby filmować musiałem wystawać poza nie.
Wtedy uważałem, że człowiek nie jest w stanie zrobić bardziej stabilnego zdjęcia. Myślałem, że to, co otrzymywaliśmy, to szczyt możliwości. Teraz, gdy filmujemy Cineflexesem, zdecydowanie bardziej nowoczesnym sprzętem, widzę, jak duża jest różnica. Teraz mam możliwość używania obiektywów długoogniskowych. Możliwość filmowania zwierząt w taki sposób pojawiła się zaledwie mniej więcej pięć lat temu razem z wprowadzeniem rozwiązań Cineflexu. Wcześniej, nie było mowy o tym, by choćby zbliżyć się np. do słoni, żeby sfilmować ich zachowanie, gdyż odstraszały je choćby dźwięki helikoptera.
Wiele osób określa Twoją technikę jako kinematografię pełną wdzięku i piękna. Łatwo jest robić takie ujęcia?
SW: Uważam, że najważniejsze jest oświetlenie. Wystarczy obudzić się bardzo wcześnie rano lub poczekać do późnego wieczora, by załapać się na piękny wschód lub zachód słońca. Chodzi o to, by wszystko dokładnie zaplanować: co chcesz zrobić i jakie oświetlenie będzie do tego najlepsze. Zdarza się, że dobre światło mamy w ciągu dnia, ale najczęściej mamy wówczas jednak do czynienia z długimi godzinami uciążliwego cienia, który utrudnia nam filmowanie. Myślę, że obecnie obserwujemy dość duży rozjazd między kinem i telewizją, a widzowie chcą by ich ulubione programy telewizyjne wyglądały jak projekcje filmowe. To właśnie chciałbym im dać. Takiego rodzaju filmowania zostałem nauczony i tak pracuję. Liczę, że wnoszę tym coś do telewizji.
Prawdopodobnie ma to wiele wspólnego z tym, że ludzie kupują coraz lepsze zestawy telewizyjne, z nowoczesnymi ekranami, więc w domach oczekują wrażeń, takich jak w kinie.
SW: Oczywiście. Myślę, że wielkie znaczenia ma tutaj jakość HD. Wielu ludzi ma już w swoich domach telewizory które oferują taką jakość i wolą na nich oglądać filmy fabularne, niż zwykłe programy TV, a nawet, jeśli, to oczekują wówczas takiej samej jakości jak przy filmach. Myślę, że projekty poświecone przyrodzie dają możliwość nam połączyć elementy fantastyki i kina dokumentalnego.
Jak powstają Twoje ujęcia? Czy czekasz na jakiś sygnał od swojej ekipy, że np. właśnie leci w Twoją stronę stado flamingów? Czy może wszystko odbywa się spontanicznie?
SW: Większość scen powstaje zupełnie spontanicznie i tak naprawdę mam w takich sytuacjach wiele szczęścia, inne bywają dokładnie zaplanowane. Dużo szczęścia miałem trafiając na wieloryby. Chcieliśmy nakręcić sekwencję wielorybów na Alasce. Spędziliśmy tam długie godziny oczekując na właściwy moment. Lataliśmy nad wodami Alaski przez jakieś 5 godzin, a udało nam się zrealizować jakieś trzy ujęcia, bo te zwierzęta zachowują się w dość skomplikowany sposób, który utrudnia ich filmowanie. Powiedzmy, że mamy 9 wielorybów przy powierzchni wody. Wszystkie nurkują, jeden zaczyna wydawać z siebie dźwięki, przypominające śpiew. Inny zaczyna poruszać się po okręgu. Nurkują jeszcze głębiej i wtedy zaczyna się prawdziwa akcja: wszystkie wynurzają się tworząc swoiste koło, łapiąc tym samym ryby, którym odcięto drogę ucieczki. Taki wielorybi taniec, po prostu trzeba uchwycić w całości.
Możesz posiadać głęboką wiedzę na temat ich zachowań, ale nigdy się nie dowiesz, czy wynurzą się w tym, czy innym miejscy i może się okazać, ze kamera wcale nie jest ustawiona centralnie i czy uda się złapać dobre, pełne ujęcie. Więc tak naprawdę liczy się tutaj przede wszystkim szczęście. Niektóre, z moich sekwencji filmowych były dokładnie zaplanowane, jak np. ta, dotycząca niedźwiedzi brunatnych, które wraz ze swoimi młodymi opuszczały śnieżne jaskinie na Alasce. Wysłaliśmy w te rejony najpierw samolot, który zrobił dla nas rozeznanie scenerii i odnalazł 5 potencjalnych nor niedźwiedzich. My, w helikopterze lataliśmy nad tymi norami czekając, z której wyłonią się niedźwiedzie. Gdybyśmy nie mieli wcześniej zrobionego rozeznania, nie mielibyśmy żadnej szansy na sfilmowanie niedźwiedzi. Więc czasem, dokładny plan jest po prostu niezbędny.
Która ze scen, kręcona dla serialu „Życie”, najbardziej zapadła Ci w pamięć? Mam tutaj na myśli największe wyzwanie, moment, z którego byłeś najbardziej zadowolony lub moment największego przerażenia.
SW: Mógłbym długo zastanawiać się nad odpowiedzią na to pytanie i podać Ci wiele takich momentów, ale jeden szczególnie zapadł mi w pamięci. Pracowaliśmy nad filmem Hugh Pearsona o migracji sardynek w RPA. Jedną z sekwencji, którą chcieliśmy uchwycić była ta, z głuptakami nurkującymi w sam środek ławicy sardynek. To, co udało nam się zdobyć to kilka naprawdę dobrych, ale krótkich scen, ale nie było to do końca to, czego oczekiwałem. Chciałem zrobić szerokie pełne ujęcie. Rozmyślaliśmy nad tym z naszym pilotem i doszliśmy do wniosku, że głuptaki są po prostu znacznie lepszymi pilotami, niż nasz skomplikowany i nowoczesny helikopter i być może nie uda nam się podlecieć tak blisko, jakbyśmy chcieli. Naginając nasze szczęście, postanowiliśmy jednak podlecieć nieco bliżej...i bliżej..i bliżej...aż zdaliśmy sobie sprawę, że zostaliśmy otoczeni przez głuptaki, a to groziło nam niebezpieczeństwem, ze względu na zagrożenie, jakie ptaki stanowią dla śmigła helikoptera. Dookoła nas było jakieś 10,000 ptaków. Poruszaliśmy się więc bardzo delikatnie, nie gwałtownie i w głębi duszy bardzo mocno liczyliśmy na to, że nic złego się nie stanie. Zaskoczyło nas, jaką sprawność mają te ptaki. Potrafiły szybko zaatakować ławicę ryb i zrobić unik, tak, żeby nie trafić pod śmigło naszego helikoptera.
To chyba nie jest łatwe, trzymać nerwy na wodzy, kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że właśnie filmujesz coś niebywałego. Czy nadal musisz myśleć o tym, co dzieje się kiedy stoisz za kamerą, czy jest to dla Ciebie już tak intuicyjna czynność, że mimowolnie wiesz, co robisz?
SW: Dla mnie to kwestia intuicji, ale równocześnie zwracam uwagę na to, jakiej sekwencji potrzebuję, żeby przekazać to, co chcę. Tak naprawdę kwestia tego, że potrzebuję ujęcia bliskiego, lub dalekiego wynika z doświadczenia.
Rozumiem więc, że kiedy w końcu materiał zostanie już zmontowany i cała produkcja zostanie dopięta na ostatni guzik, możesz się odprężyć i po prostu oglądać z przyjemnością gotowy film na ekranie własnego telewizora?
SW: Tak… choć nie zawsze. Czasem myślę sobie: „Dlaczego to tak zostało zmontowane?” , „Czemu tak złożyli te sceny?” Ale zawsze jestem pozytywnie zaskoczony efektem końcowym. Jest taka jednak sekwencja, którą zrobiłem dla „Magia natury – niezwykłe spektakle” w Kanadzie na wyspie Ziemia Baffina z Justinem Andersonem. Powiedział do mnie wówczas: „To, co naprawdę chcemy uchwycić, to narwale stykające się rogami”. Narwal to zwierze, które wyposażone jest w taki spiralny róg na czubku głowy. Czasem zdarza się, że stykają się tymi rogami, co wygląda niemal jak pocałunek i to jest właśnie ujęcie, na które czekał. Wtedy ja pokazałem mu dokładnie takie ujęcie, które właśnie udało mi się złapać. Inna ekipa stacjonowała w tym miejscu przez miesiąc, żeby zdobyć takie ujęcie i im się nie udało, bo chcieli zrobić zdjęcia ze skuterów wodnych, a te delikatne zwierzęta potwornie szybko się płoszyły. Okazało się więc, że my byliśmy jedyną ekipą, której udało się zrobić sekwencje narwali. Udało nam się zrobić bardzo szczegółowe zdjęcia, choć wszystkie były robione z powietrza. Z tej sekwencji jestem szczególnie dumny. Wiele osób mówiło: „ Takie zdjęcia mogły zostać zrobione tylko z ziemi...” ale nie...my naprawdę zrobiliśmy je z powietrza, podchodzą po prostu bardzo, bardzo nisko i blisko narwali.
Czy jest coś, co udało Ci się sfilmować jako pierwszemu?
SW: Każdy producent powie Ci: „Chcemy zrobić tą sekwencję, bo nikt inny wcześniej tego nie robił”. Ale dla Życie, razem z pilotem Benem Simpsonem robiliśmy zdjęcia w Etiopii w górach Bale filmując etiopskie wilki polujące na kretoszczury. Zrobiliśmy sekwencję kiedy wilki nad ranem wychodzą z ukrycia, widać, że jest między nimi jakieś porozumienie, dzięki któremu ustalają, kto dziś będzie przywódcą watahy i kto ma jakie zadanie i rozpoczynają polowanie. Myślę, że takiego ujęcia nikt jeszcze przede mną nie uchwycił, bo po pierwsze udało nam się nie wypłoszyć wilków, które chyba trochę zaakceptowały obecność helikoptera, a po drugie nie wpłynęliśmy w żaden sposób na ich zachowanie, przez co udało nam się uchwycić całe polowanie a nawet momenty, kiedy rzucają się i zabijają swoją zdobycz. Wtedy oglądasz materiał i myślisz: „Tego jeszcze nikt nigdy nie widział”.
Czy jest coś, miejsce lub zwierze, które chciałbyś sfilmować, a nie miałeś jeszcze takiej okazji?
SW: Zabawne, że o to akurat pytasz, bo szczerze mówić chciałbym więcej pracować nad projektami poświęconymi właśnie wilkom. Uważam, że wilki i słonie to najbardziej fascynujące zwierzęta. Słonie, to zawsze ogromne wyzwanie. Myślę, że słonie, to moje ulubione zwierzęta. Dużo łatwiej pracuje się z nimi z lądu niż z powietrza. Niestety, wiele z tych zwierząt ma złe doświadczenia związane z maszynami latającymi, gdyż zdarza się, że właśnie w taki sposób polują na nie kłusownicy. Dlatego ciężko jest znaleźć stado słoni, z którymi da się współpracować z takiej perspektywy. Staramy się nie przyśpieszać niczego, powoli zbliżamy się do nich, krok po kroku aż uda nam się zdobyć to, czego chcemy. Słonie to zdecydowanie moja przyszłość. Chciałbym z nimi zrealizować jakiś duży projekt.
Nie sposób mówić o Twojej pracy nie wspominając o Dawidzie Attenborough. Jak wielki wpływ ma on na prace kamerzysty?
SW: Miałem przyjemność pracować z Dawidem kilka razy. Pracowaliśmy razem przy projekcie poświęconym Afryce. Spędziliśmy razem tydzień w rezerwacie Lewa w Kenii.
Dawid cieszy się ogromnym szacunkiem wszystkich, którzy go znają. Wspaniale się z nim pracuje. Nawet zwyczajne siedzenie przy obiedzie jest czymś niezwykle interesującym. Oczywiście jego sugestie są brane pod uwagę, ale zazwyczaj Dawid pozwala swojemu zespołowi kamerzystów robić, to, co do nich należy, ponieważ im ufa. Większość uwag pochodzi od producentów programów, ale Dawid ma też swoje sugestie, bo ma ogromną wiedzę i ludzie po prostu chcą go słuchać. To fantastyczny człowiek.
Czy kiedykolwiek miałeś okazję filmować w Europie wschodniej?
SW: Zdarzyło się to kilka razy. Filmowaliśmy kiedyś w St. Petersburgu. Zrobiliśmy tam film zatytułowany Anna Karenina. Bardzo podobało mi się to miasto. Miałem też przyjemność pracować w Chorwacji. Ale również w tym przypadku nie kręciliśmy filmu przyrodniczego, a film fabularny. Wiem jednak, że są miejsca szczególnie na Ukrainie, w Rosji i na Syberii, gdzie mogłyby powstać fantastyczne zdjęcia dzikiej natury.
Czy dla Ciebie istnieje coś takiego, jak „zwyczajny” dzień w pracy?
SW: Jestem w trakcie kręcenia serii na rzece Nil. Tego rodzaju dzień zaczyna się w Kenii. Zaczynamy w Nanyuki i przygotowujemy helikopter do pracy. Przygotowanie Cienflexu zajmuje jakieś 2 godziny. Więc na dzień wcześniej testujemy sprzęt i sprawdzamy, czy wszystko działa. Potem startujemy i lecimy do Eldoret, na granicy Kenii i Ugandy. Przechodzimy przez odprawę, urząd celny itd. Dostajemy kolejne pieczątki w paszportach. Mój paszport wypełnia się pieczątkami naprawdę szybko, często muszę go zmieniać. Jeden starcza mi na jakieś 2 i pół roku. Za każdym razem, gdy przekraczasz granicę w Afryce Wschodniej do Twojego paszportu wklejana jest kolejna porcja naprawdę obszernych potwierdzeń wizowych. Wracając do „zwyczajnego dnia”...No więc, jesteśmy w Ugandzie. Docieramy do Entebbe. Przechodzimy odprawę i lecimy dalej do Ndali, jednej z baz przy górach Rwenzori. Sprawdzamy pogodę. Dochodzimy do wniosku, że możemy lecieć w góry...Docieramy na wysokość 5400 m. i udaje nam się zrobić fantastyczny materiał z gór Rwenzori, bo nikt inny nie miał tyle szczęścia, co my. Potem wracasz, jesz obiad, pijesz kilka lampek dobrego wina i idziesz spać. Następnego dnia budzisz się i robisz wszystko, dokładnie tak samo. Więc to jest dla mnie właśnie typowy „zwyczajny dzień”.