Trzy lata po niezwykle burzliwej przeprawie z dyrekcją pewnej szkoły podstawowej w północno-wschodniej Anglii zdecydowałam się opowiedzieć wszystkim Polakom w UK, jak walczyłam o prawa mojego dziecka, ile osób zaangażowałam w moją walkę i jak poruszyłam prawie niebo i ziemię, ale sukces osiągnęłam – moje dziecko nadal chodzi do tej szkoły i jest postrzegane zupełnie inaczej niż w roku 2009.
W kwietniu owego roku dyrekcja angielskiej szkoły chciała wyrzucić mojego syna ze szkoły. Powodem było jego ponoć antyspołeczne zachowanie. Zanim jednak zaczną Państwo snuć domysły, jak okropnie musiało się moje dziecko zachowywać w szkole, proszę wziąć pod uwagę, że mój Michałek miał wtedy cztery i pół roku.
Mój synek zaczął uczęszczać do szkoły po ukończeniu trzeciego roku życia. Szkoła prowadziła bowiem zajęcia dla trzy- i czterolatków w wymiarze 12,5 godzin tygodniowo (codziennie 2,5 godziny). Michałek był jedynym dzieckiem w grupie, a nawet w całej szkole, dla którego angielski był językiem obcym. Nie to było jednak źródłem kłopotów, ponieważ od małego miał kontakt z angielskim – w domu używaliśmy obu języków, mieliśmy anglojęzycznych znajomych, oglądaliśmy tylko angielską telewizję, a Michał uczęszczał wcześniej w Anglii na zajęcia grupy rówieśniczej.
Głuchy?
Owszem, faktem jest, że idąc do szkoły słabo mówił po angielsku. I tu zaczęła się nasza droga przez mękę i nieustanne wymyślanie przez niekompetentne osoby diagnoz. Jedna z nich zakładała na przykład, że Michałek jest głuchy. Nie pomagały moje tłumaczenia, że po pierwsze miał sprawdzany słuch jeszcze w Polsce, zaraz po porodzie i to najnowocześniejszym sprzętem do testowania słuchu noworodków; a po drugie, że w domu pięknie śpiewał, nucił bardzo czysto piosenki i muzykę z reklam lub bajek, reagował na dźwięki, muzykę prawidłowo i błyskawicznie.
Półtora roku czekałam na oficjalne obalenie tej teorii przez badanie słuchu na angielskiej ziemi. Dopiero glejt od angielskiego audiologa poskutkował.
Bez wyobraźni?
Ale była też inna diagnoza i inny zarzut wobec mojego Michała. Według angielskiej opiekunki z nursery Michał nie ma wyobraźni. Jak do tego doszła pani, która nota bene nie ma ukończonych żadnych studiów, nawet licencjackich, a uczy 30-osobową grupę trzy-, czterolatków? Otóż według niej o braku wyobraźni świadczy niechęć Michała do udziału w zabawach w przebieranie się i odgrywanie różnych scenek. Co ja na to mogę, że moje dziecko nie widziało nic przyjemnego w ubieraniu brudnawych ubranek i zawszonych peruk...
Zresztą jego higiena od początku pobytu w nursery nie była dawana innymi dzieciom (zasmarkanym po pas) za wzór, ale wyśmiewana. Już w pierwszym tygodniu jego pobytu w szkole usłyszałam, że Michał więcej czasu spędza w łazience myjąc ręce niż na sali i że najłatwiej było mu zrobić zdjęcie do dokumentacji szkolnej właśnie przy tej czynności. Informację tę przekazano mi z ironią i kpiną.Ale nie to było najgorsze.
Antyspołeczny?
Po roku uczęszczania Michała do nursery złożyłam podanie o przyjęcie go do tej szkoły. Nie miałam innego wyboru – to przecież jego rejon, jedyna szkoła w naszej miejscowości, no i znani koledzy i budynek. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zaraz po oddaniu formularza, nowa pani wyskoczyła z kolejną diagnozą – Michał jest aspołeczny, a nawet przejawia zachowania antyspołeczne. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Mój synek, który prawie płakał, gdy tylko słyszał płaczące dziecko? Mój synek, który młodszemu koledze oddawał do zabawy swoje najlepsze i najnowsze zabawki?
Właśnie dlatego, że znałam moje dziecko z zupełnie innej strony, zażyczyłam sobie, że chcę zobaczyć, jak się moje dziecko zachowuje w szkole. Najpierw szkoła robiła uniki, mówiąc, że aby przyjść i obserwować dziecko w szkole w obecności nauczyciela czy innego pracownika szkoły muszę mieć zaświadczenie o niekaralności. W tym momencie zaczęłam szukać kontaktów w wydziale edukacji mojego councilu. Na stronie internetowej znalazłam informacje o partnerze rodziców w sporach ze szkołą – Parent Support Partner. Skontaktowałam się z tą osobą e-mailowo, wyjaśniła sprawę i zapytałam o swoje prawa. W odpowiedzi uzyskałam konkretny przepis prawny, regulujący sprawę odwiedzin obcych osób w szkole. Wydrukowałam go i wiedząc, że prawo stoi po mojej stronie, zażądałam ponownie umożliwienia obserwacji zajęć z udziałem mojego syna.
Dyrekcja ostatecznie zgodziła się na to, ustalając jednak dokładnie dzień i porę oraz długość tej obserwacji – 20 minut maksymalnie i to na początku zajęć. Te 20 minut wystarczyły mi jednak, żeby zaobserwować i zanotować, jak sprawy wyglądają. Z notatkami poszłam prosto do dyrektora i „wygarnęłam” mu wszystko.